coś o kotku i młotku

Jest takie powiedzenie, które się często wypowiada ale rzadko występuje w druku…

Ale chciałem napisać o radzeniu sobie, jakoś. Pod koniec zeszłego tygodnia popsuło mi się TimeCapsule, jak ktoś nie jest wtajemniczony – jest to krzyżówka bezprzewodowego punktu dostępowego do internetu z sieciowym dyskiem twardym. Padł był dysk twardy w środku. Pech, straciłem wszystkie backupy – jednym słowem, trzeba będzie wymyśleć coś co będzie backupowało backupy, ech.

No ale trzeba sprzęt naprawić, ale jak to w dzisiejszych czasach bywa – większość nie nadaje się do samodzielnej naprawy. Powiedzcie mi proszę, dlaczego wymiana dysku twardego (nie mówię już o np. bateriach itp.) ma być czymś zarezerwowanym dla serwisu?

Ja rozumiem, że jak sprzęt jest na gwarancji, to producent chce mieć jakieś tam zabezpieczenia, ale co jak gwarancja minie? W każdym razie otwerając TimeCapsule nakląłem szpetnie, bo aby dostać się do śrubek do obudowy trzeba zerwać kawał gumy, która jest tak mocno przyklejona, że klej jest bardziej wytrzyały od niej samej (tak, udało mi się otworzyć i tak, przerwałem tę gumę). Trzeba może było do serwisu oddać? Nie! Miałem dysk zapasowy więc nie będę przepłacał.

No już po tym traumatycznym darciu gumy, wymiana dysku to był pryszcz – 15 minut i gotowe!

Poskręcałem wszystko, nawet wyczyściłem dokładnie, przetarłem jakimiś środkami czyszczącymi – działa.

Skoro już poświęciłem czas i mi dobrze poszło, to tak samo z siebie, zmotywowało mnie to do zrobienia porządku ze sprzętem który mi kolega oddał – mac mini.

Skoro mi tak dobrze poszło z jednym sprzętem, to i z tym nie będzie problemu (o ja naiwny).

Oczywiście, sprzątanie komputera to format dysku i instalacja wszystkiego od zera (nie, nie ma opcji „restore to factory defaults„). No to skoro już to robię, to nie będę odinstalowywał systemu, który był oryginalnie dostarczony (SnowLeopard) ale od razu zainstaluję najnowszy (Lion).

Jako, że wcześniej przygotowałem sobie płytkę instalacyjną, no to siup, biorę się do roboty. Po niemiłosiernie długim czasie bootowania się z CD (a z jakieś 10 minut), komputer grzecznie mnie przywitał programem instalacyjnym.

No to ja na to, że chcę dysk wyczyścić – zero problemów, z kasowaniem danych to chyba żaden program problemów nigdy nie miał.

Dysk czyściutki, czas na instalację. Klikam – instaluj – czekam chwilkę… beeep! No co… błąd jakiś. Czytam… czytam… i zaczynam się irytować.

Do instalacji systemu wymagane jest przynajmniej 2GB pamięci RAM, ten system posiada jedynie 1GB.

No żesz! Nie mógł mi tego powiedzieć zanim skasowałem cały dysk?

Pisałem już coś o naiwności? Nie wierzcie komputerom, zawsze robią na opak (tak jak ich programiści).

No dobra, przecież nie podam się w połowie. Gdzieś miałem pamięć, którą wymieniałem z notebooka, może będzie pasować. Poszukałem, pamięć jest (choć nie wiem czy będzie pasować of koz…przecież tego się nie wymienia poza serwisem wiec po co pisać jaka ma być… ech).

Uzbrojony w narzędzia (śrubokręty, nożyczki, nożyki) biorę się za wymianę pamięci. No ale że pamięć jest w środku to i do środka trzeba się jakoś dobrać.

Odwracam sprzęt do góry nogami… (tu pauza, przekleństw się nie pisze…) tak, pod spodem jest taka sama guma!

Ale coś mnie tknęło, pomacałem ją i jakoś nie widać, nie czuć by tam jakieś śrubki były. No to patrzę dokładnie i jakoś coś może się da zrobić bez zrywania? Po dłuższej chwili dochodzę do wniosku – nawet słusznego – że ten sprzęt to aluminiowy wcale nie jest i większość to plastik i zatrzaski – uff, guma zostaje gdzie była.

Ale jak to bydlę otworzyć? Śrubokręt delikatnie wchodzi, ale zatrzasków nie tyka – musi być głębiej.

Myśląc mocno, poszedłem do skrzynki narzędziowej by poszukać czegoś co pozwoli na dobranie się do bebechów.

Przerzucając różne narzędzia, bardzo sposbał mi się pomysł użycia klucza francuskiego, ale oparłem się pokusie i stwierdziłem, że najpierw dam szansę innemu przedmiotowi…

„Magicznym” narzędziem została.. tadam.. szpachelka!

Cienka, szeroka i długa, pozwoliła mi na bezpieczne (i co ważniejsze bezszkodowe) otworzenie obudowy.

Teraz zostało szukanie ukrytych śrubek, odpinanie kabelków, podważanie plastikowych dzyndzelków (tak by ich nie złamać) i ogólnie, rozbieranie tak by dało się toto później w działającą całość złożyć.

Tak, słowem klucz jest – działającą – niestety ale często spotykałem się z tym, że po złożeniu, zostawały jakieś „zbędne” i „niepotrzebne” części.

No ale my tu gadu gadu, ale przecież skończyć trzeba.

Udało się rozebrać sprzęt – w sumie imponująco to wygląda na biurku.

Wspominałem coś o naiwności? Tak, ta pamięc z notebooka, do tego sprzętu nie pasuje…

No cóż… poddać się nie poddam, ale siła wyższa, sprawdzam online po ile i gdzie można kupić pamięć… w sumie nie musi być nowa, toż to sprzęt już wiekowy (2,5 roku ma). Więc pada na allegro, trochę szukania by znaleźć od jednego sprzedawcy dwie takie same kości, ale w końcu coś znalazłem.

Zamówiłem. Z nadzieją, że dobrze sprawdziłem parametry i będzie działać.

Po paru dniach listonosz przyniósł przesyłkę, pamięć włożyłem, ładnie wszystko złożyłem, poskręcałem. Co się nakląłem przy próbie wkładania śrubek w te małe otworki, które są tak jakoś ułożone że nie ma jak do nich dosięgnąć to już moje. Fakt, że moje paluchy małe nie są…

No dobra, ładnie to wszystko wygląda, nie ma specjalnie śladów ingerencji – nadszedł czas próby.

Kabelki podpięte, prąd jest, pstryk… i nic. Czekam…

Czekam…

Wentylatorek zaczyna się kręcić… głośniej… głośniej… już całe biurko wibruje, na ekranie nic… a taka malutka dioda z przeodu pusluje sobie w rytm moich myśli: nie-dzia-ła, ze-psu-łeś, nie-dzia-ła ze-psu-łeś…

(facepalm)

Czemu nie testowałem przed poskręcaniem wszystkiego? Bo tak się nie robi… no dobra, teraz z powrotem rozkręcać…

Rozebrany maczek, bebechy wokół, kabelki popodpinane, wygląda to jak rozdeptany pająk.

Okazuje się że jedna z przysłanych pamięci jest zepsuta…

Coś mnie tknęło, że miałem jeszcze gdzieś jakąś starszą kość pamięci, może tamta będzie pasować… no to szukanie po kartonach (że też nie ma googla do przeszukiwania własnych gratów).

Jest, no ale parametry nie te… ale wymiarowo pasuje – a co tam, co mam do stracenia? Włozyłem… działa!

Poskręcałem wszystko, zakładam obudowę… nie pasuje – ta… tak to jest, nie ma tak łatwo, raz jeszcze rozkręcić, tym razem powolutku wszystko dopasować, śrubki dokładnie podoręcać, kabelki poukładać w prowadnicach, no teraz pasuje!

Włączyłem sprzęt, puściłem instalcję. Działa makabrycznie wolno, a że nie stoję nad tym sprzętem, to wczoraj wieczorem napisało mi że musi coś jeszcze dociągnąć… może dziś się już zainstalowało? Sprawdzę… później.. teraz to mnie się już przestało spieszyć!

 

UPDATE: Działa, nawet fajnie.

Zainstalowałem Liona, chwilę się pobawiłem. I nie wiem czemu coś mnie tknęło by sprawdzić jak działa jednen z „nowo reklamowanych” ficzerów najnowszego systemu operacyjnego firmy z Cupertino – AirDrop. Pewnie tknęło mnie to że na tym maczku jakoś nie mogłem się tej ikonki doszukać.

Pewnie to jest tak, że jak coś jest dane i nie używamy, to jakoś leci. Ale nie daj boże, ktoś coś nam zabierze, nawet to darowane, nie?

W każdym razie, poszukałem na sieci, czy ktoś inny nie ma podobnego problemu… i co się okazało? Ano, ta funkcjonalność nie działa na „starszym” sprzęcie.

No ja was przepraszam, ale czy 3 lata to jest „stary”  sprzęt?

Skończyło się na tym, że przeedytowałem ustawienia systemowe i na siłę uruchomiłem brakującą funkcjonalność, nie będą mi decydować co ma działać na moim sprzęcie a co nie!

Comments

3 odpowiedzi na „coś o kotku i młotku”

  1. Awatar TeczowaMagia
    TeczowaMagia

    Jak na wojnie… 🙂

  2. Awatar rhiliahip

    nalezy sprawdzic:)

  3. Awatar Czeslaw
    Czeslaw

    Zainstaluj Ubuntu 12.04, zmień Unity na Gnome i będzie wszystko działało 😀

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *